Ostatni dzień w Hong Kongu miał być dla nas okazją do zobaczenia największego na świecie posągu Buddy. Ten liczący 34 metry wysokości pomnik znajduje się na jednej z okolicznych wysp. Najciekawszą i najszybszą opcją na dostanie się tam jest kolejka linowa Ngong Ping 360, z niesamowitymi widokami na okoliczne wyspy. Pech chciał, że w dniu, który planowaliśmy na Buddę, kolejka miała remont i nie jeździła. Inną opcją był autobus, ale to zajmuje dużo więcej czasu. Zdecydowaliśmy odłożyć wizytę na szczycie i przejazd kolejką na inną okazję.
Skoro zaplanowana kolejka nie działa, ruszamy w kierunku lotniska w Hong Kongu. Tam znajduje się mini muzeum lotnictwa oraz taras widokowy, co my, jako fani lotnictwa musimy wykorzystać. Na lotnisko dostajemy się najszybszym sposobem, Airport Express. Cztery osoby to już grupa, co daje o wiele tańsze bilety na przejazd.
Terminal lotniska:
Na górnym piętrze jednego z terminali znajdujemy wystawę:
Mocno rozczarowująca. Niestety nic ciekawego tam nie było, kilka plastikowych modeli i zdjęcia. Sam taras widokowy już lepszy. Większość czasu było kompletnie pusto więc cały dach mieliśmy dla siebie.
Taka sama maszyna, jak ta, która zabrała nas do Chin:
Taksówki w Hong Kongu w zależności od koloru operują do różnych części wyspy, są zielone, czerwone i niebieskie samochodu. Jest to jednak drogi środek transportu publicznego, czyli zdecydowanie inaczej niż było to w Pekinie.
Z lotniska pociągiem wracamy do miasta, metrem jedziemy w okolicę wybrzeża, gdzie dzień wcześniej oglądaliśmy pokaz świateł.
Chcieliśmy zobaczyć Aleję Gwiazd i słynny pomnik Bruce’a Lee. Niestety znowu nie poszło po naszej myśli. W okolicy budowali jakiś hotel i ta część wybrzeża była zamknięta. Tak więc pozostał nam spacer po okolicy.
Następna atrakcja była planowana na wieczór. Chcieliśmy znowu wyjechać na Wzgórze Wiktorii i zobaczyć tym razem miasto po zmierzchu. Wróciliśmy więc do hotelu na Nathan Road zahaczając o sklep spożywczy w okolicy Oprócz nieznanych nam towarów lokalnych mieli sporo artykułów ewidentnie ściągniętych z TESCO.
Z hotelu zabraliśmy statywy do aparatów i znaną już drogą ruszyliśmy w kierunku stacji odjazdu tramwaju na Victoria Peak. Kolejki były niestety chyba nawet większe niż przy pierwszej wizycie. Po odstaniu kupy czasu byliśmy znowu na szczycie. Niestety na tarasie widokowym były tłumy podziwiające piękny widok na miasto i musieliśmy poczekać na odpowiedni moment. Na szczęście po chwili tłumy ludzi zaczęły się zmniejszać.
Mogliśmy zrobić kolejny upragniony kadr z Hong Kongu:
Niestety kolejka do tramwaju znowu liczyła wielu chętnych, na „dół” dostaliśmy się dosyć późno.
Jako kolacje wybraliśmy sushi. Nie jesteśmy w Japonii, ale korzystamy z okazji bycia w Azji.
Następny poranek to już ostatnie pakowanie. Z lotniska w Hong Kongu do Pekinu odlatujemy o 12, tak więc wymeldowaliśmy się około 8:30.
Na lotnisku sprawnie przeszliśmy przez kontrolę bezpieczeństwa i paszportową
Nasz lot obsługiwała linia Cathay Pacific. Po trzygodzinnym locie byliśmy ponownie w Pekinie.
Tym razem nie planowaliśmy zwiedzania miasta. Następnego dnia musieliśmy wyjść o 5 rano i rozpocząć finałową trasę Pekin-Szanghaj-Amsterdam-Warszawa, tak więc wybraliśmy hotel w bliskiej odległości lotniska. Padło na znaną w Europie i Polsce sieciówkę Ibis.
Pierwszy raz przy chińskiej wycieczce nie trafiliśmy z wyborem. Hotel dosyć zaniedbany i niezbyt czysty. Pokoje bardzo zużyte i inne niż na zdjęciach, w obu naszych dwójkach nie zamykały się drzwi w łazience przez zepsutą klamkę. Czystość, co było dla nas najważniejsze, też była średnio odpowiadająca 3 gwiazdkom. Nawet zasłanianie okien skończyło się walką o życie.
Okolica hotelu to typowe peryferie miasta, w pobliżu była jedna restauracja i mały sklep.
Plusem był zdecydowanie sklep, który oferował tylko typowo lokalne artykuły, głownie spożywcze. Mogliśmy zrobić małe zakupy słodyczy do Polski. A, że restauracja obok sprawiała wrażenie podobne do hotelu, kolacja sprowadziła się do eksperymentów dziwnych, lokalnych smaków chipsów.
Następnego ranka musieliśmy wyjść z hotelu o 5. Na szczęście Ibis oferował bezpłatny transport na lotnisko, do wybranego terminala.
My lecimy do Szanghaju, tak więc jedziemy do terminala obsługującego loty regionalne. Tym razem bez kontroli paszportowej. Znajdujemy naszą bramkę i w krótkim czasie jesteśmy na pokładzie Airbusa A330 linii China Eastern.
Na pokładzie dostajemy pamiętne śniadanie, które wyglądało jakby było już kilkakrotnie zjedzone. Pachniało podobnie.
Lot trwał około 2 godziny, a następne 2 godziny 20 minut mamy na przesiadkę. Lot z Pekinu do Warszawy przez Szanghaj i Amsterdam kupiony był na jednej rezerwacji, tak więc powinniśmy mieć możliwość nadania bagażu w Pekinie, a odebrać go w Warszawie. Niestety nie było takiej możliwości i bagaż w Pekinie nadany został do Szanghaju. Dwugodzinna przesiadka to nie wiele na wyjście do ogólnej strefy, nadanie bagażu i przejście przez kontrole paszportową i kontrole bezpieczeństwa, ale na szczęście udało nam się zdążyć na nasz lot do Amsterdamu.
Widok na góry Ural:
Tym razem aż 11 godzin do Europy. Wszystko podobnie jak w drodze do Pekinu, znowu dostajemy dwa posiłki.
Podejście do Amsterdamu:
Po lądowaniu kapitan naszego 747 pokazał nam kokpit tej maszyny, mieliśmy okazję zobaczyć też klasę biznes, znajdującą się w popularnym dla tej konstrukcji garbie.
Od stewardesy obsługującej pasażerów wyższej klasy dostaliśmy wyposażone kosmetyczki z akcesoriami, takie jakie dostaje każdy „biznesowy” pasażer.
Pozostał nam krótki lot do Warszawy.
Lądowanie około godziny 22, Polskibus do Rzeszowa tuż przed północą, co oznacza dotarcie do domu krótko po 5 rano.
Niestety, ale po blisko 30 godzinnej podróży z Azji, 2 godzinnej drzemce rano, trzeba było ruszyć na Politechnikę Rzeszowską na zajęcia.
Wyjazd do Chin to bezdyskusyjnie wycieczka inna niż każda poprzednia, nie tylko ze względu na inny kontynent, kulturę czy odległość do Polski. Zakres planowania w przeróżnych, wcześniej całkowicie nie wykorzystywanych obszarach, jak szczepienia, ubezpieczenie czy wizy, był dla nas wyzwaniem. Ostatecznie wszystko okazało się dopięte na ostatni guzik i bez pomocy biur podróży ściągających ogromne pieniądze za takie wycieczki, zrobiliśmy kolejny krok w naszych niskokosztowych wyjazdach.